Przenosiny :)
Od dziś moje recenzje publikuję na WordPressie :) Nowy adres bloga to: https://poczytajnia.wordpress.com/ :) Zapraszam do nowego miejsca :)
...czyli blog książkowy Eweliny Dydy. Recenzje książek z wyższej i niższej półki - nowości, klasyka, literatura popularna.
Od dziś moje recenzje publikuję na WordPressie :) Nowy adres bloga to: https://poczytajnia.wordpress.com/ :) Zapraszam do nowego miejsca :)
Praca każdego autora kryminałów nie obywa się obecnie bez solidnego przygotowania merytorycznego. Zanim pisarz napisze pierwsze słowo powieści, ma za sobą godziny zbierania dokumentacji, czytania tekstów tematycznie związanych z problemem, który porusza w książce oraz – nierzadko – sam na własnej skórze sprawdza sytuacje, w których chce postawić swoich bohaterów. Oczywiście mowa o sytuacjach mniej ekstremalnych. Dużo także się porusza, odwiedzając miejsca, gdzie pragnie umieścić akcję. Szczególnym obszarem, na który autor kryminału powinien zwrócić uwagę, kiedy już zaplanuje fabułę i określi problem, który chce poruszyć, jest kryminalistyka, praca śledczego, etapy prowadzenia śledztwa, zagadnienia z zakresu medycyny sądowej etc. Oczywiście pisarz pracuje przede wszystkim z materią słowa, lecz powinien zwracać uwagę na to, aby warstwa kryminalna w jego powieści była co najmniej poprawna i wiarygodna. Prawdziwym szczęściarzem jest Jørn Lier Horst, który posiada idealne zaplecze warsztatowe w postaci zawodowego doświadczenia. Horst bowiem zanim rozpoczął karierę pisarza, wiele lat pracował w wydziale śledczym. Wprawdzie nie zawsze udaje mu się połączyć maestrię literacką z realizmem pracy śledczego, za przykład muszę podać kryminał „Poza sezonem”, lecz w przypadku „Ślepego tropu” wszystko idealnie zagrało. Do tego stopnia, że z chęcią dopisuję autora do listy moich ulubionych pisarzy, a na jego kolejną powieść będę czekać niecierpliwie.
Akcja powieści jest nieśpieszna. Miłośnicy thrillerów i wydarzeń galopujących z zawrotną prędkością będą zawiedzeni. Ale też nie o pędzącą fabułę chodzi w kryminale Horsta. Po lekturze „Ślepego tropu” dochodzi się bowiem do wniosku, że nieoczekiwane zwroty akcji są czysto literackim wymysłem. Prawdziwa praca śledczego składa się z analizowania faktów, przeglądania raportów, docierania do świadków. A wszystko to odbywa się w atmosferze mrówczej pracy. W konstrukcji intrygi kryminalnej chyba najbardziej wychodzi doświadczenie zawodowe Horsta. Śledczy Wisting napotyka bowiem na dylematy, które z życia policjanta potrafiłby wyłuskać chyba właśnie tylko ktoś o doświadczeniu policyjnym. Do tego narrator i bohaterowie operują fachową terminologią, ale – co należy uznać za atut – dość przystępnie i naturalnie. Sam finał natomiast okazuje się majstersztykiem i kiedy już znamy zakończenie, autor wprowadziwszy czytelnika w nastrój niemal rodzinnej sielanki, na końcu wytrąca go nieco z poczucia czytelniczego spokoju za pomocą zaledwie jednego zdania, które jednocześnie idealnie charakteryzuje samego Wistinga: gliny, który wie, że aby normalnie funkcjonować nie może życia zawodowego przenosić na teren prywatny. Poza tym Wisting zdaje się także wiedzieć, że jego często słuszne działania nie zawsze prowadzą do szczęśliwego końca. Ostatecznie jest tylko policjantem, który nie ma wpływu na kondycję całego świata.
William Wisting jest postacią, której gdy się przyglądamy, przerzucając kolejne strony powieści, jesteśmy w stanie przypisać cechy człowieka z krwi i kości. Wisting nie jest super bohaterem o przerośniętym ego. To zwykły facet, któremu przydarzyła się praca w policji i wykonuje ją najlepiej jak potrafi, nie popadając przy tym w alkoholizm, depresje i inne stany, które detektywom chętnie przypisują autorzy kryminałów. Jednak jego mrówcza praca, zaangażowanie w śledztwo przynoszą efekty. Wisting rozwiązuje zagadkę, również nie tracąc przy tym naturalności. No, ale to znowu efekt policyjnego doświadczenia autora.
Do dwóch rzeczy jedynie się przyczepię. Powieść z pewnością nabrałaby rumieńców, gdyby autor nieco dopracował relację Wistinga i jego koleżanki z pracy, która na początkowych stronach powieści zapowiadała się obiecująco. Gdyby w ich relację wprowadził więcej chemii, nie popadając jednocześnie przy tym w konwencję banalnego romansu, otrzymałby z pewnością intrygujące pole do igrania z ciekawością czytelnika i przestrzeń do budowania napięcia. Drugi mój zarzut tyczy się sprawy, na którą zwracało uwagę już wielu recenzentów. Chodzi mianowicie o kolejność tłumaczenia poszczególnych tomów cyklu z Williamem Wistingiem. Wydawnictwo postawiło na brak chronologii. Z drugiej strony być może to celowe działanie – np. dokonano wyboru najlepszych części cyklu, aby przyciągnąć czytelnika. Niemniej w dalszej perspektywie to nierozsądne działanie, ponieważ istotna w powieści jest relacja Wistinga z córką, która rozwija się z tomu na tom, więc w konsekwencji jest to zabieranie czytelnikowi przyjemności ze śledzenia tej relacji. W każdym razie ja czekam na kolejne powieści Horsta, mając nadzieję, że będzie je można czytać podług chronologii.
Kiedy myślę o literaturze rosyjskiej, od razu mam jedno skojarzenie: Fiodor Dostojewski – „Zbrodnia i kara”. Powieść Dostojewskiego czytałam w liceum i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Z dużą sympatią podeszłam więc do lektury rosyjskiego kryminału Aleksandry Marininej zatytułowanego „Iluzja grzechu”. „Iluzja…” jest jedną z części dwudziestosześciotomowego cyklu z Anastazją Kamieńską, milicjantką zajmującą się pracą śledczą. Natomiast Aleksandra Marinina to pseudonim rosyjskiej pisarki, w której dorobku odnajdziemy nie tylko powieści kryminalne, lecz to głównie one przysporzyły jej popularności w Rosji i za jej granicami.
Zaczyna się bardzo dobrze. Niemal jak u Dostojewskiego. W swoim mieszkaniu zostaje zamordowana Jekatierina Aniskowiec, właścicielka cennej kolekcji obrazów. Śledczy dokonujący oględzin mieszkania, stwierdzają, że kategorycznie należy wykluczyć motyw rabunkowy. Z mieszkania kobiety nie zniknęła bowiem żadna cenna rzecz. Ponadto wywiad wśród znajomych denatki jednoznacznie wskazuje, że kobieta była przez wszystkich lubiana, nie miała żadnych wrogów, a do tego cechowała się miłym usposobieniem. Była pogodna i dyskretna, czym zjednywała sobie sympatię innych. Z relacji jej znajomych wynikało, że powierzając jakiś sekret Jekatierinie, można było być pewnym, że nikomu go nie zdradzi. Mamy więc do czynienia z absolutnym brakiem motywu i jako punkt wyjścia intrygi kryminalnej to dobry pomysł. Jest tajemniczo, zagadkowo, nic nie wiadomo.
W miarę prowadzenia śledztwa wychodzi jednak na jaw, że Aniskowiec może mieć coś wspólnego z tragedią, która rozegrała się kilka lat temu. A jeśli nie jest bezpośrednio zamieszana w tragedię, to być może wiedziała coś istotnego i dlatego zginęła. Rzecz rozegrała się w pewnej rodzinie, z pozoru niczym się nie wyróżniającej. Aż tu pewnego dnia matka wyrzuca z okna trójkę swoich dzieci, po czym sama wyskakuje przez okno. Jej mąż umiera niedługo potem. Wprawdzie matka i dzieci się uratowały, a jednej córce udało się nawet uciec, to wszyscy do końca pozostali niepełnosprawni. Tym tropem w pierwszej kolejności podąży Nastia Kamieńska.
Do mniej więcej połowy powieści intryga kryminalna rozwija się w sposób przemyślany. Czytelnikowi podrzucane są różne tropy dzięki, którym może czynnie uczestniczyć w rozwiązywaniu zagadki. Ale w połowie następuje moment zaskoczenia. To znaczy autorka w pewnym momencie zdradza, kto zabił. Dzieje się to ze szkodą dla całej intrygi kryminalnej, która zyskałaby więcej gdyby pewne fakty dłużej pozostały ukryte. Niemniej w pewnych momentach autorce udało się stworzyć sytuacje zaskakujące, więc kryminalna warstwa fabuły ostatecznie nie traci wszystkich walorów.
Natomiast niezaprzeczalnym atutem powieści Aleksandry Marininej są postacie oraz relacje, w jakie wikła je autorka. Bohaterowie są niesztampowi, a ich historie wciągające.
Reasumując: „Iluzja grzechu” raczej nie przypadnie do gustu osobom, które w kryminałach cenią przede wszystkim intrygę. Zresztą sama autorka twierdzi, że intryga kryminalna nie jest dla niej najważniejsza i traktuje ją jako dekorację. Ważniejsze są dla niej postaci, ich wybory, rozterki moralne. Zadowoleni będą więc ci czytelnicy, którzy także ponad intrygę kryminalną cenią to, co jest poza nią. I tym czytelnikom „Iluzję grzechu” polecam.
Kiedy odkładamy na półkę książkę Nighat M. Gandhi zatytułowaną „Kobiety w islamie. Miłość w życiu muzułmanek”, uświadamiamy sobie, że najważniejszą wartością w życiu każdego człowieka jest wolność. Prawo do stanowienia o sobie, możliwość dokonywania własnych wyborów powinny być naturalnym aspektem życia wszystkich ludzi. Jednak we współczesnym świecie często dzieje się inaczej. Ograniczenia są nam narzucane z góry przez religie, uprzedzenia, stereotypy. Z książki Gandhi można wysnuć wniosek, że najbardziej cierpią na tym kobiety, ponieważ niemal we wszystkich religiach nadaje się im role podrzędne. Wprawdzie Nighat M. Gandhi odnosi się do konkretnej religii, niemniej w trakcie lektury nie można oprzeć się wrażeniu, że autorka tak naprawdę opowiada o sytuacjach uniwersalnych, które mogą dotknąć kobietę niezależnie od tego do jakiego kręgu kulturowego należy.
Aby pokazać na czym polega brak stanowienia o sobie samym, autorka obrała tematykę miłosną. Jej bohaterki opowiadają o swoich miłościach, a także o ograniczeniach jakie spotkały na swojej drodze do szczęścia. Zanim jednak Nighat M. Gandhi odda głos innym kobietom, opowiada o sobie. Jej opowieść jest także świadectwem tego, jak radykalizowały się poglądy jej ojca. Wspomina, że kiedy była mała jej ojciec czytywał jej wiersze i zawsze zachęcał ją do kształcenia się. W efekcie autorka ukończyła szkoły za granicą. Niemniej kiedy powiedziała, że poznała kogoś, zakochała się i pragnie wyjść za mąż, jej ojciec stanął na dość zasadniczym stanowisku. Przede wszystkim nie wyobrażał sobie, aby jego córka poślubiła mężczyznę, który nie jest muzułmaninem. Postawił sprawę jasno. Zanim wyjdzie za mąż, musi przylecieć ze Stanów do domu. Wtedy porozmawiają i wspólnie podejmą decyzję. Autorka książki zgodziła się, lecz okazało się, iż to był podstęp. Gdy tylko postawiła nogę w rodzinnym domu, odebrano jej dowód i paszport. Przy potulnej zgodzie matki, na którą w głębi duszy liczyła. Pomogli jej znajomi. Wyrobili fałszywy paszport i na nim autorka wyjechała za granicę. Ostatecznie poślubiła wybranka, a jej przeżycia stały się asumptem do napisania książki.
Opowieść o miłości w życiu muzułmanek nie ogranicza się jednak tylko do uczuć heteroseksualnych. Autorka przemierza Indie, Pakistan i Bangladesz w poszukiwaniu różnych odcieni miłości. I tak mamy tu miłość lesbijską, występują tu także osoby transseksualne. Autorka rozmawia z nimi, poznaje ich mieszkania, ich historie. Przykładem miłości lesbijskiej jest relacja pewnej pani profesor, która żyje pod jednym dachem z ukochaną kobietą. Punktem stycznym wszystkich przytoczonych historii są ograniczenia, które na swojej drodze spotykają kobiety pragnące żyć zgodnie z własnym porywem serca. Niezależnie czy jest to miłość heteroseksualna, czy homoseksualna. Ponadto autorka bardzo dobitnie przedstawia sposób, w jaki traktowane są samotne kobiety, oraz te, które nie wydały na świat męskiego potomka. Postrzegane są jako gorsze i niepełnowartościowe.
W tle opowieści mamy natomiast charakterystykę społeczeństwa, przemiany w nim zachodzące. W dużej mierze są to niestety przemiany na gorsze. Występuje także zarys konfliktów obecnych i przeszłych. Książka jest także swoistą podróżą samej autorki, która przebywając w różnych zakątkach, pragnie odnaleźć samą siebie.
Gorąco polecam książkę „Kobiety w islamie. Miłość w życiu muzułmanek”, bo to wyjątkowa opowieść o innej kulturze opowiedziana przez pryzmat osoby stamtąd. Okazuje się bowiem, że rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona, niż wyobrażenia kreowane przez społeczne przesądy i uprzedzenia.
Kiedy przyjrzymy się charakterowi skandynawskiej literatury kryminalnej, to zauważymy, że w wielu przypadkach ma ona bardzo prospołeczny skręt. Wielu autorów skandynawskich jest bowiem wrażliwych społecznie i swą wrażliwość transponuje do pisanych przez siebie powieści. Z drugiej strony taki właśnie charakter skandynawskiej literatury kryminalnej jest kontynuacją kryminalnej klasyki pochodzącej z tamtego obszaru. Trudno się dziwić, że na przykład Mankell, czy Larsson poruszali ważkie problemy społeczne, kiedy mieli takich poprzedników jak Per Wahlöö i Maj Sjöwall. Ta para napisała wiele wspólnych powieści, których ważnym aspektem jest tło społeczne i społeczny wymiar zbrodni. Ich twórczość została przetłumaczona na trzydzieści pięć języków, przynosząc tym samym popularność autorom. „Morderstwo na 31 piętrze” to z kolei samodzielna powieść Per Wahlöö, której bohaterem jest komisarz Jensen.
Akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonym czasie i miejscu. Wiadomo tylko, że jest to dość specyficzna rzeczywistość. Władzę sprawuje partia pragnąca przejąć całkowitą kontrolę nad społeczeństwem. Objawia się to przede wszystkim ujednoliceniem wszystkich mediów. Wprawdzie ukazuje się ponad kilkadziesiąt tytułów prasowych, ale są one bardzo ujednolicone jeśli chodzi o przekaz. Głównie ma on charakter propagandowy, a propaguje się zwłaszcza sukces i szczęście. Strony gazet zdobią uśmiechnięte buzie celebrytów, jakbyśmy dziś powiedzieli, sympatyczne zwierzątka i miłe dzieci. Wszelkie polemiki, spory są zakazane. Prasa nie przedstawia różnych punktów widzenia, nie zachęca do dyskusji i wyrabiania sobie własnego zdania. Według władzy pobudzanie do dyskusji tylko niepotrzebnie mieszałoby obywatelom w głowach. Ponadto wszelkie statystyki dotyczące samobójstw i wypadków są przekłamywane, a większość śmierci odnotowywana jest jako śmierć z przyczyn naturalnych, w wyniku czego dochodzi do przypadków wręcz kuriozalnych, kiedy na przykład śmierć w wypadku samochodowym próbuje się podciągnąć pod śmierć naturalną.
W takiej rzeczywistości pracuje komisarz Jensen, chyba najbardziej beznamiętny policjant jakiego w swoim czytelniczym życiu spotkałam. Jensena w ogóle nie ruszają historie osób, które przyszło mu przesłuchiwać, jeśli nie są istotne dla śledztwa. Zadaje rzeczowe pytania i takich odpowiedzi oczekuje. Ponadto całkowicie zgadza się ze swoim przełożonym. Jest idealnym trybikiem w machinie, którą steruje władza. Ale kiedy bardziej wczujemy się w sytuację Jensena, to zrozumiemy, że jego postawa jest przejawem rezygnacji i akceptacji takiego stanu rzeczy, w którym przyszło mu żyć. Nie jest ona zresztą wyjątkiem. Większość obywateli żyje w podobnym marazmie. Tylko nieliczni widzą absurd rzeczywistości. Niestety, walka z nim jest bezskuteczna. Aparat władzy dosyć sprawnie rozprzestrzenił swe macki, aby wszelkie przejawy samodzielnego myślenia i buntu tłumić już w zarodku.
Per Wahlöö w „Morderstwie na 31 piętrze” pięknie splata czarny kryminał z elementami dystopii. Atmosfera jest tu gęsta i nieprzyjazna niczym w „Roku 1984” Orwella i w prozie Franza Kafki. Niemal całkowicie kontrolowane społeczeństwo, marazm, brak perspektyw – to tylko niektóre wyznaczniki świata, w jakim żyje komisarz Jensen, który z kolei idealnie wpisuje się w konwencję noir. Ponadto uważny czytelnik z pewnością wychwyci także frazy charakterystyczne dla noirowej konwencji. Niektóre brzmią niczym żywcem wyjęte z powieści Rossa Macdonalda. I już chociażby z tego powodu warto sięgnąć po „Morderstwo na 31 piętrze”.
Alkohol towarzyszy ludziom od zawsze. Pijemy z okazji i bez okazji, świętując coś, bądź przeżywając porażkę. Każdy bowiem powód jest dobry, aby sięgnąć po kieliszek. Trudno się więc dziwić, że picie alkoholu przewija się także na stronach wielu dzieł literackich. Czasem jest dodatkiem, który uwypukla samotność bohatera, innym razem występuje jako element dobrej zabawy. Nawet bohaterowie romansów sięgają po kieliszek wina, który buduje odpowiedni nastrój. Ale bywa też tak, że picie alkoholu staje się głównym tematem. Właściwie nie tyle picie alkoholu, co alkoholizm. Powstają wówczas dzieła dość ponure i pesymistyczne. Pokazujące walkę bohatera z nałogiem, z której w wielu przypadkach nie wychodzi on obronną ręką. Mnie w pierwszej kolejności na myśl przychodzi opowiadanie „Pętla” Marka Hłaski, a jeszcze bardziej film z Gustawem Holoubkiem, po obejrzeniu którego nie można inaczej patrzeć na Kubę – głównego bohatera „Pętli” – jak właśnie przez pryzmat kreacji Holoubka. Czarno-biały, w paru aspektach bardzo noirowy (swoją drogą nawet Holoubek w kapeluszu i prochowcu musi skojarzyć się z Bogartem), film jest nie tylko historią nałogu, ale także upadku. Podobnie rzecz się ma z powieścią Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem”. Bohaterowie swoją chorobę traktują niezwykle poważnie, niemalże celebrując. Żyją z poczuciem klęski, a jeszcze bardziej z piętnem niemożności wyrwania się ze szpon nałogu. Tymczasem Robert Ziębiński we „Wspaniałym życiu” proponuje zupełnie inną narrację. Jeśli więc oczekujecie pijackiej degrengolady, to owszem, dostaniecie ją, z tym że pijacka powieść Ziębińskiego to nie tylko historia upadku, lecz to także opowieść niosąca optymistyczne przesłanie. W dodatku snuta z dużą dozą humoru i dystansu.
Głównego bohatera poznajemy w dość intymnej sytuacji, lecz w publicznych okolicznościach. Sika pod blokiem. Policjanci wypisują mu mandat, dodatkowo niezbyt delikatnie się z bohaterem obchodząc. Punkt wyjścia stanie się także elementem końcowym, tworząc powieść o klamrowej kompozycji. Niemniej zanim czytelnik dojdzie do końca, będzie miał okazję bliżej poznać głównego bohatera. To egotyk i mizogin. Uważa, że jest najlepszy, a powodem nieszczęść go spotykających nie jest on sam, lecz wszyscy dokoła: gorsi, nie tak bystrzy, mniej inteligentni. Nawet pobliski blok stoi jakby bohaterowi na złość i jest przyczyną jego niepowodzeń. Kobiety traktuje przedmiotowo. Nieprzyjemny typ, prawda? To dlaczego książkę czyta się jednym tchem, do tego dobrze się bawiąc, choć temat jest raczej poważny, a bohatera mimo wszystko się lubi? Przede wszystkim bohater nie jest nudny. No i ma poczucie humoru, które objawia się także sporą dozą dystansu do samego siebie. Poza tym to bohater dynamiczny. Zmienia się w toku narracji, a czytelnik z przyjemnością obserwuje jego zmianę. Najpierw widzimy jak sięga dna. Traci pracę, dziewczynę, potem znajomych, bo okazuje się, że na trzeźwo są często nie do zniesienia. Potem widzimy jak podejmuje terapię i układa wszystko na nowo.
Wielką pomocą okazuje się projekt wydawniczy oraz pisanie własnej powieści. I tu wyjaśnia się dlaczego „Wspaniałe życie” to „niesamowity mix powieści pijackiej i kryminału”, jak czytamy na okładce. Główny bohater postanawia bowiem napisać kryminał. Tok głównej narracji przetykany jest fragmentami pisanej przez niego powieści. Porównując obie narracje – główną oraz narrację tworzoną przez bohatera – nie sposób nie docenić umiejętności i konsekwencji z jaką Robert Ziębiński operuje stylem. Główny bohater mówi swoim językiem, a bohater pisanej przez niego powieści swoim. Natomiast uważny czytelnik zauważy jeszcze jedną cechę „Wspaniałego życia”, która plasuje powieść w kręgu literatury kryminalnej. Nasz bohater wypowiada się bowiem bardzo często w stylistyce noirowej. Zamiast pisać powieść, równie dobrze mógłby założyć kapelusz, płaszcz i ruszyć w miasto tropić przestępców.
Ale we „Wspaniałym życiu” znajdziemy także wycieczki do innych gatunków. Bardzo horrorowo brzmi scena, w której bohater z ówczesną dziewczyną znajduje się w pobliżu nawiedzonego domu. Mamy tu także scenę napisaną w konwencji dramatu. Swoją drogą bardzo pasującą, bo czyż to nie świetny pomysł, aby rozmowę bohatera z terapeutką, w której bohater wspomina także o uderzeniu swojej dziewczyny, zapisać właśnie w formie dramatycznej, gdzie treść i forma pięknie się zgodzą? Ponadto: listy, sny; wszystko to sprawia, że czytelnik otrzymuje do rąk nie tylko mix powieści pijackiej i kryminalnej, lecz pakiet złożony z kilku gatunków.
Dodatkowymi smaczkami są natomiast retrospekcje sięgające lat dziewięćdziesiątych i sugestywnie odmalowujące ich klimat, na który składały się między innymi kasety magnetofonowe, wypożyczalnie kaset wideo, charakterystyczna muzyka i filmy, które zresztą towarzyszą bohaterowi do dziś. Jego droga prowadząca ku wyjściu z alkoholizmu naznaczona jest bowiem nie tylko pociągiem do literatury, lecz także oglądaniem licznych seriali i filmów.
Gdyby Robert Ziębiński zdecydował się pójść drogą na przykład Marka Hłaski, czy Jerzego Pilcha, tytuł „Wspaniałe życie” miałby dość ironiczny wydźwięk. Tymczasem jak wspomniałam na wstępie, Ziębiński proponuje coś zgoła innego, a tym samym świeżego i niezwykle interesującego. Pewna bohaterka powieści „Syn” Jo Nesbo charakteryzując twórczość Depeche Mode, przyrównała ich muzykę do wesołej dystopii. Myślę, że w przypadku „Wspaniałego życia” możemy powiedzieć, że mamy tu do czynienia z wesołą degrengoladą. Bohater bowiem nie płacze nad sobą, nie celebruje swojego cierpienia, nie użala się nad sobą. Jest to też swoistego rodzaju satyra na alkoholika. Bardzo dobra, którą szczerze polecam.
Kiedy dowiedziałam się, że Stephen King tym razem przyszykował dla swoich czytelników zbiór opowiadań, od razu zapragnęłam sięgnąć po tę pozycję. Panuje powszechne przekonanie, że proza w formie opowiadań sprzedaje się gorzej, niż w formie powieściowej. Podobno niektórzy czytelnicy kręcą nosem, kiedy podsuwa się im zbiór opowiadań. Niemniej ja z pewnością do nich nie należę. Uwielbiam opowiadania tak samo jak powieści. Dobre opowiadanie bowiem daje tyle samo czytelniczej satysfakcji, co dobra powieść. Ponadto do tej pory miałam pozytywne wrażenia jeśli chodzi o opowiadania Stephena Kinga, toteż był to kolejny determinant motywujący mnie do sięgnięcia po „Bazar złych snów”. Świetny tytuł, prawda? Dodatkowo idealnie oddaje charakter zbioru jeśli chodzi o tematykę. Poza tym każdy, kto kiedykolwiek był na jakimś bazarze, wie, że można tam znaleźć rzeczy przeróżne. Tak samo jest w przypadku zbioru opowiadań Kinga, bo wprawdzie każde opowiadanie jest jak wyjęte z marzenia sennego, to różnią się między sobą jakością. Sam King jest tu natomiast sprzedawcą – niczym bohater jednej z jego powieści – który przetrząsnąwszy stare szuflady, rozkłada przed czytelnikiem swój kram z opowieściami. Co z tego wynikło? O tym za chwilę.
Tymczasem parę słów o samym zbiorze. Otwiera je opowiadanie zatytułowane „130. kilometr”. Wierni czytelnicy Kinga od razu rozpoznają w nim mrugnięcie do wcześniejszej powieści o strasznym aucie dla kontrastu noszącym dość wdzięczne imię. Jak na początek zbioru jest to dość słabe opowiadanie, po którym większość czytelników odłożyło „Bazar…” na półkę. Kolejne opowiadania tylko utwierdziłyby ich w przekonaniu, że dalsze czytanie nie warte jest zachodu. Ja jednak czytałam nadal, ale głównie ze względu na przedmowy autora do poszczególnych tekstów. Dzięki nim możemy zajrzeć za kulisy pracy pisarskiej Kinga. Autor odsłania tu swój warsztat, a także przedstawia genezę powstania poszczególnych utworów. Przy okazji warto dodać, że z wypowiadanych przez niego słów można wywnioskować dlaczego wiele z jego powieści ma tak nieudane zakończenia. King nie ukrywa bowiem, że siadając do pisania, nie wie dokąd dana historia go zaprowadzi. Prawie nigdy nie wie, jak jego opowieść się skończy i ku czemu zmierza. Gdy tylko w głowie pojawia się mu jakiś pomysł, od razu siada do pisania i przelewa go na papier. Zakończenie w jego wypadku nigdy nie jest poddawane przemyśleniu. I niestety, wielokrotnie to widać. Wspomina o tym przed jednym z opowiadań, o którym mówi, że od razu wiedział jak się skończy. Cała operacja pisarska polegała jedynie na poprowadzeniu fabuły w określonym już kierunku. Moim zdaniem to jedno lepszych opowiadań w zbiorze, o którym dość długo myślałam, że najlepszą jego częścią będą właśnie odautorskie przedmowy.
Aż tu nagle, mniej więcej w połowie, pojawiają się trzy opowiadania, których nie waham się określić majstersztykami opowiadaniowej formy. Mowa o „Herman Wouk jeszcze żyje”, „Kiepskie samopoczucie” oraz „Billy Blokada”. Są to trzy opowiadania, które sprawiają wrażenie dobrze przemyślanych, co przekłada się na to, że są po prostu dobrze skonstruowane. W pierwszym King porusza temat pijanych kierowców powodujących wypadki na drogach. Narracja prowadzona jest z dwóch perspektyw, co idealnie buduje napięcie. Czytelnik po prostu czeka na to, co się wydarzy, mając świadomość, że w pewnym punkcie obie narracje się ze sobą zetrą. Samo zakończenie natomiast zmusza do refleksji nad kwestią języka poezji i jego możliwości jeśli chodzi o opis ludzkiej tragedii. „Kiepskie samopoczucie” z kolei rozpoczyna się bardzo niewinnie. Wydaje się nam, że uczestniczymy w życiu podstarzałej pary małżeńskiej. Tymczasem zakończenie okaże się nieco makabryczne. Natomiast „Billy Blokada” opowiada o tak ogromnej chęci realizowania własnej pasji, że popycha ona do zbrodni.
Niemniej trzy dobre opowiadania na tak opasły tom, jakim jest „Bazar złych snów” nie wystarczą, aby go pozytywnie ocenić. Nie wystarczą także przedmowy samego Kinga do każdego z poszczególnych opowiadań, choć są często dowcipne i w stylu, za który rzesze czytelników kocha autora. King występuje tu bowiem jako autor, który już nic nie musi udowadniać – czemu, rzecz jasna, nie ma się co dziwić – jako autor, który chyba chciał po prostu uporządkować swoje notatki i zamiast umieścić je w skoroszycie, zamieścił w tomie i oddał wydawcy. Co rzecz jasna widać. Jest to też swoistego rodzaju podsumowanie, którego dokonać może właśnie tylko pisarz, który już w dziedzinie pisarstwa wszystko osiągnął i z sentymentalnym uśmiechem patrzy na własne początki. Ale nie zapomina też o ludziach, którzy w ciągu jego drogi do sukcesu byli mu życzliwi i pomocni. Stąd każde opowiadanie opatrzone jest dedykacją.
Ale stali czytelnicy Kinga wiedzą, że autorowi nieraz zdarzały się słabsze pozycje (swoją drogą, chyba nie ma autora, któremu zdarzałyby się tylko dobre pozycje), toteż po nieudanym tomie opowiadań wypada liczyć, że King napisze jeszcze nie jedną dobrą książkę. Czego sobie i fanom Kinga życzę.
Dwadzieścia pięć lat temu tematyka poruszona przez Henninga Mankella w „Mordercy bez twarzy” dla polskiego czytelnika mogła być zjawiskiem egzotycznym. W latach dziewięćdziesiątych borykaliśmy się z innymi problemami i nikt nie przejmował się napływem uchodźców z innych krajów. Tymczasem w Szwecji powstawały ośrodki dla uchodźców, fermentowały wrogie im nastroje, a państwo wielokrotnie nie radziło sobie z ich napływem. Dziś, kiedy temat syryjskich uchodźców jest jednym z bardziej nośnych tematów nie tylko w debacie publicznej, ale także w mediach społecznościowych, powieść Mankella przeniesiona na grunt polski staje się aktualna jak nigdy dotąd. Szwedzkiemu pisarzowi udało się wręcz idealnie odtworzyć klimat, jaki problem uchodźców tworzył w szwedzkim społeczeństwie. W „Mordercy bez twarzy” czuć lęk i niepewność, które generuje przybywanie cudzoziemców. Widać nieudolność instytucji państwowych w radzeniu sobie z opieką nad przybyłymi cudzoziemcami. Nie ma procedur, a te, które są, nie są należycie przestrzegane. Do tego dochodzą wrogie, ksenofobiczne, wręcz rasistowskie reakcje szwedzkiego społeczeństwa. W takich to okolicznościach poznajemy Kurta Wallandera, komisarza z Ystad, bowiem „Morderca bez twarzy” jest pierwszą częścią cyklu z jego przygodami.
Problematyka uchodźcza bardzo mocno siedzi w warstwie kryminalnej. Nocą zostaje zamordowana para rolników. Morderca przed śmiercią znęcał się nad nimi. Podczas gdy mężczyzna zostaje odnaleziony martwy, kobieta daje jeszcze oznaki życia. Tuż przed śmiercią wypowiada ostatnie słowo, które brzmi: „zagraniczny”. Mając świadomość jakie reperkusje w społeczeństwie mogłoby wywołać wyjawienie tego faktu prasie, Wallander i pomagający mu policjanci postępują bardzo ostrożnie. Mimo to po zabójstwie dwójki rolników, antyuchodźcze nastroje się wzmagają. Dochodzi do aktów podpalenia miejsc, w których mieszkają cudzoziemcy, starszy mężczyzna zostaje obrzucony zgniłymi warzywami, a para fanatyków dopuszcza się morderstwa na tle rasistowskim. Charakter popełnionej zbrodni zmusza więc Wallandera do zaglądania do ośrodków dla uchodźców i wnikania do środowisk o skrajnie nacjonalistycznych poglądach. Okazuje się, że szwedzka polityka wobec obcokrajowców jest zupełnie nieskuteczna. Komisarz jest wręcz zszokowany działalnością takich ośrodków, gdzie nie ma odpowiedniego nadzoru. Właściwie nie wiadomo, kto taki nadzór miałby prowadzić. Policja? Kurt Wallander nic o tym nie wie. Tak samo jak kierownik takiego ośrodka nie wie ilu uchodźców faktycznie w nim przebywa. Ponadto jeśli chodzi o obraz obcokrajowców, to Mankell pięknie unika czarno-białych stwierdzeń, mając świadomość, że świat mieni się w różnych odcieniach szarości. Tak świat przedstawia tylko mistrz, a Henning Mankell z pewnością nim jest.
Dobrego kryminalnego cyklu nie byłoby bez wyrazistego bohatera, do którego czytelnik by tęsknił i z niecierpliwością oczekiwał kolejnego tomu z jego przygodami. Mamy więc Kurta Wallandera, który powyższe kryterium spełnia. To czterdziestotrzylatek o biografii charakterystycznej dla policjanta. Rozwodnik, samotnik, któremu właściwie pozostała tylko praca. Jego relacja z córką pozostawia wiele do życzenia, jak i więź z chorym na schizofrenię ojcem. Natomiast jego końskie zaloty do prokurator Anette Brolin obserwujemy z nieskrywanym uśmiechem. Jest tak nieporadny, że aż budzi współczucie, w którym jest wiele z sympatii. Za to jeśli chodzi o pracę, to jest cierpliwy, analityczny, a przede wszystkim skuteczny, co w pracy policjanta jest najważniejsze.
Biorąc do ręki „Mordercę bez twarzy”, oczekiwałam, że w Henningu Mankellu odnajdę kolejną czytelniczą fascynację. I oczywiście szwedzki pisarz nie zawiódł pokładanych w nim oczekiwań. „Morderca bez twarzy” to poruszający ważki temat rasowy kryminał, w którym wszystko siedzi na właściwym miejscu i jest precyzyjnie wyważone. Wątek obyczajowy nie przytłacza kryminalnego i na odwrót. Problematyka społeczna ukazana została z każdym jej aspektem. Mankell nie moralizuje. Pokazuje jak jest i ja ten twardy realizm kupuję bez dwóch zdań, ciesząc się jednocześnie, że kolejne tomy przygód Kurta Wallandera mam jeszcze przed sobą.
Wydarzenia z dzieciństwa kształtują naszą osobowość. Traumy, deficyty, których doświadczamy, kładą się cieniem na dorosłym życiu. Ale to od nas zależy jak się do nich ustosunkujemy i co z przeżyć z dzieciństwa uformujemy. Jedni wciąż przeżywają traumatyczne przeżycia, powracające we wspomnieniach i sennych koszmarach, inni uporządkowali przeszłość i starają się żyć normalnie. Punktem wyjścia najnowszej książki Sylwii Siedleckiej zatytułowanej „Fosa” jest właśnie dzieciństwo i to jak przeżycia z nim związane oddziałują na dalsze życie. „Fosa” jest bowiem opowieścią o niepełnym dzieciństwie i próbie ułożenia sobie życia, a także zdefiniowania otaczającej rzeczywistości. Jest także o tym, że czasem taka próba kończy się klęską.
Główną bohaterką „Fosy” jest Liza, dwudziestosiedmiolatka, którą poznajemy w dniu jej ślubu z Arkiem, właścicielem miejscowych zakładów mięsnych. Ten dzień, który dla wielu kobiet jest dniem spełnionych marzeń, dla Lizy jest okazją do retrospektyw. Kiedy ona wspomina, czytelnik z okruchów jej wspomnień wyrabia sobie opinię na jej temat i zaczyna rozumieć, że dla Lizy dzień ślubu to kumulacja jej usilnych starań, aby zbudować świat klarownych zasad, świat, w którym wszystko byłoby tak jak należy. Skąd w Lizie taka potrzeba? Jej źródło tkwi w jej nieuformowanym dzieciństwie, które było dość niestandardowe. Liza wychowywała się z matką, która była śpiewaczką estradową. Regina ciągle była w trasie. Liczyły się dla niej występy, uwielbienie publiczności, piękne stroje. W tym wszystkim towarzyszyła jej Liza, którą męczyło takie życie. Dla matki zawsze była drugorzędna. Nie znosiła kolejnych „wujków” zmieniających się u jej boku. Ale takie życie nie trwało wiecznie, choć Regina wciąż żyła w ułudzie, iż nadal jest znana i podziwiana. Mimo że coraz częściej występowała w gorszych miejscach, a wywiadów udzielała do mało znanych lokalnych gazetek. Kiedy w pewnym momencie się zreflektowała, że jej dawne życie się skończyło, stała się wyjątkowo nabożna, co irytowało Lizę. Skoro nie miała normalnego dzieciństwa, to pragnęła chociaż jakiejś namiastki stałości. Jeśli już jej matka była mało interesującą się nią podstarzałą piosenkarką estradową, to niech żeby została nią do końca, a nie wywracała jej świat, stając się nagle nabożnisią.
Okruchy wspomnień, które w dniu ślubu wysypuje z siebie Liza, dotyczą jej życia w miasteczku Strzałki. Z pozoru to idealne miejsce, w którym można próbować ułożyć życie według klarownych wytycznych. Nie ma tu ekstrawagancji, każda bowiem jest tu niemal wytykana palcami, bo nie pasuje do harmonijnego, przeciętnego rytmu, w którym toczy się życie miasteczka. Ludzie żyją tu zgodnie z cyklem narodzin, ślubów i śmierci. To tu Liza chce poddać się biegowi schematycznych, niemal stereotypowych, wydarzeń, które zdefiniują jej świat na nowo i nadadzą mu sens.
Problem w tym, że Liza nie jest przeciętna i stereotypowa. A małomiasteczkowe tło jeszcze bardziej uwypukla jej nieprzystosowanie. Pragnie przeciętności, ale przecież tylko ktoś nieprzeciętny może jej pragnąć. Drażni rzeczywistość, drobnymi, czasem niezauważalnymi gestami, manifestując tym swoją niezależność i jednocześnie zaburzając bieg zwykłych zdarzeń, którym chciałaby się poddać. Natura bierze górę nad chęcią bycia przeciętną. We wnętrzu Lizy walkę toczą dwie sprzeczne ze sobą potrzeby. Z jednej strony Liza bardzo pragnie porządku, jasnego zdefiniowania rzeczy. Można nawet powiedzieć, że ciągnie ją do życia przeżywanego schematycznie, do stereotypów tego rodzaju: opiekuńczy mąż, w ramionach którego mogłaby się schronić (cudnie zresztą nakreślony: jest nie tylko właścicielem zakładów mięsnych, ale również myśliwym - w ramionach kogo innego mogłaby przecież szukać schronienia kobieta pragnąca jak najbardziej schematycznego, patriarchalnego wzorca życia, jak nie u samca tego typu?), teściowa, z którą byłaby w konflikcie (typowe), ślub, biała suknia itd. Ale z drugiej strony Liza przecież nie jest przeciętna. Stąd właśnie różne manifestacje z jej strony, które zaburzają schematyczny bieg zdarzeń. Fosa z ramion Arka, fosa w postaci małego miasteczka, które mają odgrodzić Lizę od dzieciństwa (życia w ciągłej trasie z matką-śpiewaczką) i być próbą uporządkowania świata, nie zdają egzaminu. Bowiem na takim tle nieprzystosowanie Lizy jest jeszcze bardziej widoczne. "Normalność", schemat, nie są dla Lizy, bo oddziela ją fosa nieprzeciętności.
Najnowsza książka Sylwii Siedleckiej jest lekturą, którą należy smakować powoli, pozostawiając sobie czas na refleksję. Nie jest to na pewno lektura na jeden wieczór, choć ilość stron właśnie taką lekturę by sugerowała. Polecam więc czytać, smakować i snuć własne refleksje.
Sierpień dwa tysiące piętnastego roku był gorący. Mimo to zamojska starówka roiła się od turystów, którzy spacerowali po wybrukowanym rynku, sprawiającym wrażenie rozgrzanej patelni. Kto chciał, mógł schłodzić się pod jedną z kilku kurtyn wodnych rozstawionych w okolicach uliczek rozbiegających się od rynku w każdym kierunku. Korzystały z nich głównie dzieci. W przemoczonych ubraniach, z włosami posklejanymi od wody, biegały pod kurtyną w tę i z powrotem, wydzierając się beztrosko tak, jak tylko dzieci potrafią. Dorośli przez kurtynę przeważnie przechodzili szybko. Szli dalej, a rozgrzane słońce po kilku chwilach osuszało z nich wszystkie ślady wodnej bryzy. Ci, którzy mieli dość upału i poszukiwali cienia oraz chłodzących napojów i lekkiego jedzenia, lgnęli pod parasole ustawione w ogródkach piwnych. Dobiegał z nich odgłos rozmów, sztućców uderzających o talerze oraz dźwięk szklanych kufli z piwem odstawianych na stoliki.
Odstawiłam pustą szklankę po soku i zapłaciłam rachunek. Idąc wzdłuż podcieni, opuściłam zamojski rynek. Będąc w okolicach znanego supermarketu, wstąpiłam do saloniku prasowego, gdzie na jednej z półek zauważyłam dwie Bondy: „Tylko martwi nie kłamią” oraz „Florystkę”. Były to wydania kieszonkowe i jak na złość ofoliowane, co zupełnie wykluczało możliwość przekartkowania i przeczytania chociaż kilku wyrwanych z całości zdań, aby móc się przekonać, czy warto na obie książki wydać pieniądze. Spojrzałam na cenę, która nie była wygórowana i nie zastanawiając się długo, postanowiłam zakupić moje dwie pierwsze Bondy. Mimo że jestem ich posiadaczką już od niemal pół roku, to dopiero teraz sięgnęłam po pierwszą z nich.
„Tylko martwi nie kłamią” to druga część cyklu, który łączy postać policyjnego profilera Huberta Meyera (pierwsza to „Sprawa Niny Frank”, trzecia: „Florystka”). Kiedy przywołuję go z pamięci, to od razu widzę przystojnego mężczyznę, którego życie uczuciowe pozostawia wiele do życzenia. Była żona ma już nowego męża. Obecna choruje, a jej życie wisi na włosku. W tej sytuacji Hubert najwięcej poświęca się pracy. Jest świetnym profilerem, z którego kompetencji korzysta wiele jednostek policyjnych. Obok Rudolfa Heinza to drugi bohater tego typu w rodzimej literaturze kryminalnej. Z tym że Heinz przy konfrontacji wypada ciekawiej. Chociażby z tego powodu, że głębia jego przeżyć jest zarysowana mocniejszą kreską.
O ile nie każdy czytał książki Katarzyny Bondy, to stwierdzenie, że każdy o Katarzynie Bondzie słyszał, chyba można zaryzykować. Autorka bowiem wielokrotnie udziela się w mediach. A z tego co mówi, można wysnuć wniosek, że najmocniejszą stroną jej kryminałów jest warstwa kryminalna właśnie. Przygotowania, które poczynia przed pisaniem, sztab ekspertów, z którym się konsultuje, rozbudzają duże oczekiwania. I to prawda. Warstwa kryminalna w powieści Bondy jest wiarygodnie rozrysowana. Z tym, że śledztwo, poszczególne jego etapy, zdają się być jedynie pretekstem. Pretekstem do przedstawienia wątków obyczajowych, psychologicznych, a także romansowych.
I według mnie to właśnie wątki niekryminalne stanowią autentyczny atut pisarstwa Bondy. Jest wręcz mistrzowska, jeśli chodzi o rozrysowywanie całej sinusoidy uczuć, które nosi w sobie kobieta. Wątek romansowy, który na początku trochę mnie drażnił – przede wszystkim infantylnym zapisem uczuć, które szarpią Werką (prokuratorka pracująca z Hubertem nad sprawą sieciowego barona), pod koniec zmienia się w metafizyczne przeżycie, które całkowicie zmienia panią prokurator.
Dla kogo jest Bonda? Czytelnicy, którzy cenią bardziej konwencjonalny kryminał, mogą zarzucać Bondzie zbytni flirt kryminału z romansem, dłużyzny oraz rozbudowane nadto wątki psychologiczno-obyczajowe, które oczywiście w wielu kryminałach występują, ale chyba tylko Bonda tak je przeciąga, wydłuża, eksploruje. Ale są też tacy czytelnicy, którzy w kryminałach bardziej od kryminalnej intrygi preferują owe dodatkowe smaczki. W pisaniu Bondy odnajdą ich w tuzinowych nakładach. Polecam zatem przeczytać Bondę, aby przekonać się, w której grupie czytelniczej się jest. Ja już wiem to na pewno.
Kiedy zaczynamy lekturę „Kołysanki dla mordercy” Mariusza Czubaja i kartkujemy pierwsze strony, to na jednej z nich odnajdujemy motto powieści. Oczywiście jest to motto muzyczne, co stałych czytelników Czubaja zupełnie nie dziwi. Autor bowiem lubi w swoje opowieści wplatać wątki muzyczne. Tym razem przytacza tekst piosenki The Cure „Lullaby”, który idealnie oddaje klimat historii z „Kołysanki dla mordercy”. Tekst utworu opowiada o człowieku-pająku przychodzącym nocą i siejącym strach. Człowiek-pająk wciąż jest nienasycony, wciąż pożerający. To cudowna metafora, która dla każdego może znaczyć co innego: powracający koszmar, złe doświadczenia, cierpienie. Ale dla każdego wiąże się z lękiem, powtarzalnością, a nade wszystko z niemożnością uwolnienia się. To zniewolenie unosi się jak fatum nad niektórymi bohaterami „Kołysanki…”. Dodatkowo pokazuje jak ciężko uwolnić się od przeszłości, jak ogromny ma ona wpływ na teraźniejszość oraz, że niektóre próby poradzenia sobie z traumą mogą mieć kolejne katastrofalne skutki.
Kim, bądź czym, jest człowiek-pająk dla Heinza? Bo, że ma on swojego upiora, świadczy fakt, iż na pierwszych stronach spotykamy go borykającego się z depresją. W snach komisarza wciąż powraca Inkwizytor. To morderca opętany chorą misją, który niemal spalił Heinza żywcem. Aczkolwiek wolno nam podejrzewać, że przyczyny złej kondycji psychicznej katowickiego komisarza są znacznie głębsze. Możliwość śledzenia sposobu budowania tej postaci przez Czubaja jest niezwykle frapująca. „Detektyw z nieułożonym życiem osobistym” w przypadku Czubajowego Heinza zupełnie nie brzmi jak wyświechtana fraza, którą często można się posługiwać, mówiąc o cechach czarnego kryminału. Heinz ze swoim bagażem emocjonalno-psychicznym jest do bólu prawdziwy i przekonywujący. Poniekąd wpływ na jego stan psychiczny ma także praca, którą wykonuje. Ciągłe oscylowanie w okolicach drugiej strony, czyli śmierci, nikogo nie napawałoby życiowym optymizmem. Heinz ma świadomość bezsensu w jego fundamentalnym znaczeniu, czego wyraz daje w końcowych partiach powieści, kiedy nie wytrzymuje i wykrzykuje do mordercy, iż śmierć, cierpienie i ból nie mają żadnego sensu. Nie uszlachetniają, a człowiek cierpiący nie jest wcale lepszy, ani bardziej myślący. Natomiast ból rodzi tylko inny ból. Tak krzyczeć może tylko człowiek cierpiący, a taki jest właśnie Heinz. To naprawdę mocny fragment, który poruszył mnie do głębi. A jak Heinz radzi sobie z bólem. Przede wszystkim pije, ale tymczasowym remedium na Heinzowy ból istnienia są także kolejne śledztwa, które odrywają go od myślenia tylko o sobie, choć jednocześnie sprawiają, że coraz bardziej zanurza się w ciemnej stronie życia i jej bezsensowności.
Głównym śledztwem, które Heinz prowadzi w „Kołysance dla mordercy” jest sprawa tajemniczego zabójcy bezdomnych, który pozbawia ich życia za pomocą zastrzyku z benzyny, a na koniec ucina im dłonie. Ów morderca także ma swojego człowieka-pająka, o którym śpiewa wokalista The Cure. W konstrukcji tej postaci obserwujemy, jak traumatyczna przeszłość oddziałuje na teraźniejszość. Kiedy swego czasu pisałam recenzję jednej z książek Jo Nesbo, zauważyłam, że autor humanizuje swoich morderców. W przypadku Czubajowej „Kołysanki…” mamy do czynienia z czymś podobnym. Rozmowa Heizna z mordercą sprawia, że być może nie akceptujemy tego, co zrobił, ale nie patrzymy na niego jak na niepoczytalnego świra i żądną mordu bestię. To człowiek o smutnej historii, która pchnęła go do najgorszych czynów. Czytając, nie pochwalamy ich, ale rozumiemy, dlaczego jego życie potoczyło się właśnie tak, a nie inaczej. Morderca okazuje się postacią tragiczną, której niemal prawie współczujemy.
Inną postacią, której lęki nie pozwalają normalnie funkcjonować, jest Gotycka Jolka, jak Heinz nazywa pewną warszawską policjantkę. Kobieta umiera i fakt ten wprowadza do Czubajowej historii kolejny temat. Jest to temat umierania oraz relacji z osobą umierającą. To także kolejny powód kiepskiej kondycji Heinza, który w chorobie Gotyckiej Jolki widzi bezsens śmierci i cierpienia. Przejmujące są momenty, kiedy obydwoje bohaterów rozmawia ze sobą, a także refleksje Heinza, jak ma się zachować, co odpisać na sms, jak się żegnać, skoro to może być ostatnie pożegnanie.
Inne tematy poruszone przez Czubaja w „Kołysance dla mordercy” to: międzypokoleniowa relacja (dziadek-ojciec-syn), zbrodnia o podłożu miłosnym, praca policjantów, która nie zawsze przebiega zgodnie z paragrafami. „Kołysanka dla mordercy” jest nieco mroczniejsza od „21:37”, a to głównie za sprawą Heinza, któremu jeszcze więcej się przyglądamy i który ma coraz bardziej pesymistyczny stosunek do świata. Ponadto nie jest to tylko kryminał, lecz głębsza historia, do której zgłębienia jak najbardziej zachęcam.
Zachwycając się współczesną literaturą kryminalną, być może nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele zawdzięcza ona klasykom gatunku. Zwłaszcza jeśli chodzi o klasyków czarnego kryminału. Dobrze przecież znamy bohatera o ironicznym poczuciu humoru, twardziela, uwodziciela, który czasem bywa prywatnym detektywem, czasem komisarzem, prokuratorem czy policyjnym profilerem - w zależności od wyobraźni autora. Bywa także mizoginem, miewa nieułożone życie osobiste, posiada własny kodeks moralny, ale przenikając w świat przestępczy, niemal zawsze dąży do wymierzenia sprawiedliwości. Nawet jeśli tym gestem nie zmienia otaczającego świata, bo świat czarnego kryminału zawsze pozostaje brudny, to przynajmniej pozostaje wierny samemu sobie. Dobrze znamy takiego bohatera, bo na przestrzeni kilkudziesięciu lat pojawiła się masa takich postaci. Niektóre wiernie odwzorowują założenia konwencji, inne z nią polemizują. Ale nie byłoby ich, gdyby nie trzy ważne nazwiska w historii czarnego kryminału: Chandler, Hammett i Macdonald. Dziś postaram się przybliżyć nieco tego trzeciego, a właściwie jego powieść zatytułowaną „Błękitny młoteczek”.
„Błękitny młoteczek” to ostatnia część cyklu z detektywem Archerem, a zarazem pierwsza od której zaczęłam swoją przygodę z Rossem Macdonaldem. Jako że to ostatnia powieść, to Lew Archer nie eksponuje się tutaj tak, jak ma to zapewne miejsce w początkowych częściach cyklu, kiedy bohater zazwyczaj zdradza sporo szczegółów ze swojego życia i tym samym rysuje się przed nami jego osobowość. Niemniej i w „Błękitnym młoteczku” możemy go nieźle poznać. Na pewno jest to już starszy mężczyzna, ponieważ zanim angażuje się w relację z Betty, ma pewne obawy, czy nie dzieli ich zbyt duża przepaść pokoleniowa. Kilkakrotnie wspomina także o dawnym okresie swojego życia, kiedy rozpadało się jego małżeństwo. Mamy więc znajomo brzmiącego bohatera o nieułożonym życiu osobistym. Ale dzięki temu Archer, jak wszyscy sponiewierani przez życie detektywi, może całkowicie poświęcić się pracy. Właściwie to właśnie praca staje się jego życiem i sensem.
W ostatniej części cyklu Archer otrzymuje zlecenie od państwa Biemeyer, które polega na odnalezieniu skradzionego obrazu sławnego malarza, który także zniknął w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach prawie trzydzieści lat temu. Rozpoczyna się zagadkowa spirala, która z każdym nowym faktem nakręca się coraz bardziej. Kim jest kobieta, której portret widnieje na skradzionym obrazie? Czy faktycznie namalował ją ów malarz? A jeśli tak, to kiedy? Jeśli niedawno, to być może żyje. A w ogóle, to kto ukradł ten obraz i po co? W obliczu powyższych i wielu innych pytań staje Lew Archer. Dodatkowo nikt nie chce ułatwić mu zadania, bo kiedy próbuje się czegoś dowiedzieć i łączyć fakty, to napotyka na mur milczenia i sekretów. Ostatecznie Macdonald zaserwuje nam dość zawiłą intrygę, w której istotne okażą się związki międzyludzkie. Nie zdradzając zbyt wiele, powiem tylko, że cała sytuacja jest konsekwencją złych wyborów życiowych i plątaniny uczuć.
Miejscem akcji natomiast jest fikcyjna Santa Teresa wzorowana na Santa Barbarze. Została ona przedstawiona na zasadzie kontrastu. Lew Archer prowadząc śledztwo bywa bowiem zarówno w domach bogaczy, jak i biedniejszych dzielnicach miasta, gdzie bardziej okazałe budynki zdają się wysysać wszystkie siły witalne zubożałych dzielnic. Niemniej zbrodnia znajduje swoje siedlisko zarówno w ubogich mieszkaniach, jak i domach bogaczy.
Wielowarstwowa intryga kryminalna, będąca konsekwencją wielości występujących postaci, oprócz posiadania funkcji rozrywkowej, zdradza także sekrety natury ludzkiej. Mamy tu duży przestrzał pokoleniowy i warstwowy, dzięki czemu maluje się na naszych oczach obraz problemów ich poszczególnych przedstawicieli, a także klimat miasta, bo Archer odwiedzając wielorakich bohaterów, bywa w różnych miejscach.
„Błękitny młoteczek” Rossa Macdonalda to klasyka gatunku, więc jakakolwiek ocena jest tu zbędna. Tytułem podsumowania napiszę tylko, że warto ją znać ze względu na fakt, iż to właśnie na niej opiera się współczesna literatura kryminalna.
Rudolf Heinz, policyjny profiler, jest głównym bohaterem czterech powieści Mariusza Czubaja. Ale jak informuje jego wydawca, powstanie także piąta część przygód policjanta o nazwisku jak keczup. To dobra wiadomość dla fanów komisarza, który większość swoich wypowiedzi konkluduje ulubionym stwierdzeniem: „Tyle o tym”. Rudolf mieszka w Katowicach (na Osiedlu Tysiąclecia w jednej z charakterystycznych „kukurydz”), ale często je opuszcza, aby poprowadzić śledztwo w innym mieście, dzięki czemu czytelnik ma okazję przyjrzeć się ciemniejszej stronie polskich miast. Zazwyczaj są to śledztwa, w których występuje seryjny morderca o dewiacyjnych skłonnościach, bo taka jest specyfika pracy policyjnego profilera. Celem pracy Heinza jest tworzenie profili psychologicznych sprawców zbrodni. Z racji charakteru wykonywanej roboty oraz dołączania go do zżytych ze sobą grup policjantów, Rudolf Heinz bywa często pracującym na własną rękę wolnym elektronem. Lubi o sobie mówić, że jest alienistą, nawiązując tym samym do tytułu powieści Caleba Carra, która należy do jego ulubionych książek.
Czekając na kolejny tom z Rudolfem Heinzem, sięgnęłam po pierwszą część cyklu, będącą także samodzielnym debiutem Mariusza Czubaja (wcześniej napisał dwie powieści wspólnie z Markiem Krajewskim: „Aleję samobójców” i „Róże cmentarne”). „21:37” okazała się mocnym debiutem, bo za tę powieść autor otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru. W pierwszej części bliżej poznajemy Heinza. Oprócz pracy policyjnej jego czas wypełniają próby zespołu oraz słuchanie muzyki. Rudolf jest bowiem wielkim fanem dobrej muzyki, toteż na stronach powieści „21:37” czytelnik odnajdzie wiele muzycznych tytułów, z których stworzyć można pokaźną playlistę. Oprócz posiadania zainteresowań muzycznych, Heinz lubi także czytywać kryminały. Jeśli chodzi o jego życie osobiste, to jest to człowiek doświadczony przez los. Pogłębiające się problemy reumatologiczne, konflikt z ojcem i dorastającym synem, brat z zespołem stresu pourazowego, to tylko niektóre życiowe sytuacje, którymi Heinza obarczył autor. Rudolfa prześladuje także pewien szaleniec, do którego osadzenia się przyczynił. Co więcej, z zatargu z nim Heinz nie uszedł bez szwanku – pozostały mu blizny na ciele i osobowości.
Inkwizytor, bo taki pseudonim otrzymał ów szaleniec, w „21:37” pojawia się zarówno we wspomnieniach komisarza, jak i realnie: Heinz składa mu wizytę na oddziale zamkniętym (Inkwizytora nie skazano na więzienie, bo uznano, iż jest niepoczytalny, do czego Rudolf ma zastrzeżenia). Relacja Heinz-Inkwizytor to jeden z ciekawszych pomysłów Mariusza Czubaja, wszak psychologiczna gra pomiędzy mordercą, a psychologiem, to czytelniczo intrygujący motyw. Niemniej występuje ona w powieści jako wątek poboczny. Podobnie jak śledztwo prowadzone przez Heinza w Katowicach, które dotyczy mordercy kobiet na Śląsku, a które mogłoby być zdecydowanie wyraźniej zarysowane. Głównym wątkiem natomiast jest sprawa, którą komisarz prowadzi w Warszawie. To tu znaleziono ciała dwóch kleryków. Ofiary miały na głowach worki foliowe, w okolicy ust namalowane różową szminką trójkąty, a z tyłu głowy cyfry, które w pierwszej kolejności przywodziły na myśl skojarzenie z godziną śmierci papieża. Jak w każdym dobrym kryminale Mariusz Czubaj podsuwa zarówno Heiznowi, jak i czytelnikowi, fałszywe tropy, ale ostatecznie zagadka śmierci kleryków zostanie rozwiązana. Przy okazji zajrzymy za kulisy seminaryjnego życia i poznamy jego ciemne strony, które bynajmniej nie są wymysłem autora, który na końcu książki zapewnia, iż opowieści z życia seminariów pochodzą od osób dobrze zorientowanych w tej kwestii.
Zaletą „21:37” jest z pewnością obraz seminaryjnego środowiska. Niemniej w porównaniu do późniejszych powieści Mariusza Czubaja „21:37” wypada nieco słabiej. Przede wszystkim brakuje jej błyskotliwych dialogów, w których zaczytujemy się z przyjemnością w „Martwym popołudniu”. Brakuje jej również eksperymentów z narracją, które spotkamy w kolejnych tomach o Heinzu. Brakuje także napięcia. Jednak „21:37” jako część cyklu o Heiznu znać należy. To także dowód potencjału autora, który z każdą kolejną powieścią jest coraz lepszy, a w „Martwym popołudniu” jest wręcz mistrzowski. Czekam więc niecierpliwie na kolejne przygody Rudolfa Heinza i Marcina Hłaski.
Zaginięcia. Temat tyle samo fascynujący, co zastanawiający. Niejednokrotnie pewnie słyszeliście, że ktoś wyszedł z domu i nie wrócił. Ślad po nim zaginął, choć podobno nic nie znika bez śladu. Człowiek żyje z dnia na dzień, spotyka się ze znajomymi, chodzi do pracy, hoduje kota lub rybki. Nagle pewnego dnia zostawia pracę, znajomych, nienakarmionego kota, czy rybki. Albo inny scenariusz. Dobrze zarabiający biznesmen, w domu młoda żona, w garażu nowy model audi, bo podobno to najlepsza marka dla biznesmena, i biznesmen nagle znika. Choć równie dobrze może to być Marian Daj Pięćdziesiąt Groszy Kowalski, który każdego dnia z reklamówką pustych butelek koczuje pod osiedlowym sklepem, bo w przypadku zaginięć nie ma reguły. Marian znika, zostawiając reklamówkę i niedopite piwo. Niepodobne do Mariana. I wtedy zjawia się on. Detektyw. Pewni ludzie znikają, a inni ludzie ich szukają, jak mawia Marcin Hłasko, który życiową maksymę wprowadza także w czyn. Niezły z niego mądrala, a do tego upierdliwy jak wrzód na wiecie czym. Przynajmniej dla tych, z którymi mu nie po drodze. Obrywa. A jakże. Do końca jednak gra rolę twardziela z czarnego kryminału o nie wyparzonej gębie, skorego do ironii.
Zanim jednak Philip Marlowe – tak, to do tego bohatera mruga Czubaj, kiedy obdarza Hłaskę szachowymi zainteresowaniami – naszych czasów zaczął zachodzić drogę różnym nieciekawym typom także naszych czasów, studiował filozofię. Toteż nie zdziwcie się, jeśli czasem napomni coś o Kierkegaardzie. Ale żeby tylko. Hłasko, ten outsider, zna się także na sztuce, filmie i literaturze. Zna się na tym i Czubaj. „Martwe popołudnie” to nie tania rozrywka. O nie. Oprócz zabawy zawartej w warstwie kryminalnej, dostaniecie jeszcze inną rozrywkę. Trzeba być czujnym, jak pies na policyjnej akcji. Trzeba, bo Mariusz Czubaj podrzuca wciąż tropy, które wnikliwego czytelnika zaprowadzą do klasyki kryminału noir i filmów znanych z „W starym kinie”, taki cykl.
Ale Czubaj, wykorzystując poetykę noir, stąpa też całkiem współcześnie. Raymond Chandler nie umarł, Philip Marlowe żyje, chce się rzec, kiedy pochłania się każdą stronę, niczym pochłaniacz Bondy z pewnego obrazka. Bo musicie wiedzieć, że Mariusz Czubaj nie tylko ma świadomość konwencji, nie tylko jak wirtuoz potrafi ją zastosować, ale jeszcze przenieść w nasze współczesne realia. Pisarz realista, tak, to też Czubaj. Pod rękę z Marcinem Hłasko zwiedzimy hipsterskie knajpy na warszawskim Placu Zbawiciela. Ogólnie trochę śmieszne miejsca.
Mniej śmiesznie jest za to w Magdalence. Krew na ścianach, jakby rzeź urządził sobie klient pewnego hostelu w Pradze. Bo zaginięcie to dla Mariusza Czubaja tylko punkt wyjścia. Przyjąwszy zlecenie, Hłasko wkracza bowiem w świat, który przemierzali także jego poprzednicy. To brudny świat styku biznesu i polityki. Kilkakrotnie oberwie, kilkakrotnie znajdzie się po tej stronie pistoletu, po której nikt by nie chciał.
Zadał się z nieodpowiednimi ludźmi. Taka praca. A tropy prowadzą w przeszłość, gdzie kryją się pewne tajemnice, które zdają się potwierdzać regułę, że pierwszy milion trzeba ukraść.
„Martwym popołudniem” Mariusz Czubaj otwiera nowy cykl, cykl z Marcinem Hłaską. Wybuchową mieszankę czarnego kryminału i thrillera politycznego, jak pisze wydawca na okładce. Czytać powoli, sączyć, jak dobre wino, delektować się, bo każdy niuans może okazać się ważny. Polecam.
Kiedy czytałam internetowe opinie na temat „Zimy naszej goryczy”, przewijały się i takie, w których autorzy wskazywali, że ta powieść Steinbecka pokazuje wyraźny spadek jego formy. Jako czytelniczka, która nie miała jeszcze okazji czytać żadnej powieści noblisty, pomyślałam sobie, że skoro „Zima naszej goryczy” jest efektem spadkowej formy, to chyba każdy autor, a na pewno autor realista, takiego spadku mógłby sobie tylko życzyć. Nieśpieszna akcja, idealnie oddająca rytm życia w takiej miejscowości jak New Baytown, wyraziste postacie, dialogi oraz temat powieści, sprawiły, że Steinbeck już po lekturze słabszej – jeśli wierzyć opiniom – książki jego autorstwa zdobył moje uznanie i wzbudził chęć na więcej. Zdecydowanie trafił w mój gust. Powieści realistyczne czytam zawsze zachłanniej, niż prozę innego gatunku, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Ale to nie tylko kwestia gustu, bo spod nikłej fabuły – która zdecydowanie nie jest wielowątkowa, ani nie prze naprzód z zawrotną prędkością – wypływa ciekawa refleksja o świecie, która po prostu sytuuje „Zimę naszej goryczy” na wyższej półce.
New Baytown to senne miasteczko, w którym życie toczy się powoli i dobrze znanym rytmem, którego cykl wyznaczają święta i zwykłe dni w kalendarzu. Tu nic nie jest zaskakujące, od lat wszystko ma swój ustalony porządek, jak na przykład rada miejska. Lokalne władze za przyzwoleniem obywateli ugrywają własne interesy, toteż wyciągnięcie na wierzch ich machlojek jest także naruszeniem spokoju lokalnej społeczności, zaburzeniem status quo, rysą na dobrze znanym obrazie rzeczywistości. New Baytown jest swoistego rodzaju enklawą, ale też soczewką, w której skupiają się uniwersalne zasady oraz ludzkie namiętności. Steinbeck bardzo realistycznie odmalowuje charakter takiej miejscowości, jednocześnie dając do zrozumienia, że jest to też uniwersum, w którym jak w lustrze może przeglądać się każda mniejsza, bądź większa ludzka społeczność. A że tak jest, sugeruje motto, którym autor opatrzył powieść: „Czytelnicy usiłujący zidentyfikować opisane tutaj fikcyjne osoby i miejsca uczyniliby lepiej, gdyby zbadali swe środowisko i zajrzeli we własne serca, bo książka ta mówi o znacznej części dzisiejszej Ameryki”. Nie będzie nadużyciem, jeśli dodam: nie tylko Ameryki.
Atmosferę New Baytown chłoniemy natomiast dzięki Ethanowi, głównemu bohaterowi, bo to w dużej mierze jego perspektywa jest najbardziej przed czytelnikiem eksponowana. Ethan nie szczędzi więc nam ogólnych refleksji o świecie i o samym New Baytown. Jest on subiektem w sklepie kolonialnym, toteż miejsce jego pracy jest idealnym punktem, w którym spotykają się mieszkańcy miasta – wszak każdy robi zakupy – i można dokonać ich charakterystyki. Jednak najpiękniej w całej powieści wypadają dialogi rozpisane między Ethanem, a jego żoną oraz Ethanem, a miejscową kokietką: Margie. Kiedy Ethan rozmawia z żoną, często żartuje, ale żarty rzadko spotykają się ze zrozumienie z jej strony. Również poważne tematy poruszane przez Ethana zdają się być niezrozumiałe dla Mary, jego żony. Mimo, że bohater kocha żonę, gołym okiem widać, że nie są na tym samym poziomie intelektualnym. Z kolei rozmowy Ethana z Margie są jak wymiany myśli osób równych sobie, połączonych jakimś bólem w odczuwaniu rzeczywistości. Ponadto bohaterowie wielokrotnie mówią tu sentencjonalnie, w tym sensie, że wypowiadane przez nich zdania można najzwyczajniej w świecie cytować, używać jako mott itp.
Ale o czym właściwie jest „Zima naszej goryczy”? Z internetowych opinii dowiedziałam się, że o ludziach, którzy zapomnieli o swoich ideałach, o braku moralności etc. Tylko, że w powieści raczej nie ma takich bohaterów, którzy zarzuciliby swoje ideały. „Zima naszej goryczy” jest o prostej prawdzie, że życie determinują pieniądze. No bo co jest determinantem losu każdej z postaci? Pieniądze właśnie. Straciwszy dawną fortunę, Ethan obecnie może być zaledwie subiektem. Margie znakomicie zdaje sobie sprawę z tego, że aby utrzymać dotychczasową stopę życiową, musi znaleźć odpowiedniego, czyli majętnego, „opiekuna”. Ona wcale nie szuka miłości (co też wyczytałam), ona oferuje swoją miłość w zamian za utrzymanie. Syn Ethana dopuszcza się plagiatu, aby tylko zdobyć pieniądze, nie obchodzi go, że to nie uczciwe. Natomiast Mary, kiedy słyszy, że Ethan może znowu być bogaty, mimowolnie dokonuje zmiany w swoim zachowaniu, tak jakby to właśnie bogactwo upoważniało ją do noszenia głowy wyżej od innych. Wszystkiemu przygląda się Ethan, który chyba ubolewa nad tym, że pieniądz ma taką władzę. I chyba tylko Ethan to widzi, bo cała reszta daje się w zabieganie o pieniądze po prostu wmanewrować, a tym samym zatracić swoje człowieczeństwo, poczucie moralności, zapomnieć o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne, a dla Ethana ważne są właśnie te rzeczy, których nie można kupić. „Zima naszej goryczy” to mądra książka, wciąż aktualna, i którą należy przeczytać.
Jesteśmy na wyspie, gdzie namoknięta ziemia utrudnia poruszanie się. W powietrzu unoszą się krzyki i strzały z broni. Krzyki należą do uciekających młodych ludzi, którzy dla ratowania życia próbują ukrywać się za krzakami, schodzą po stromym zboczu, lub starają się układać na ziemi i udawać martwych. Strzały natomiast wydobywają się z broni dzierżonej przez białego mężczyznę o blond włosach, który nie zatrzymywany przez nikogo, strzela bez skrupułów do każdej żywej osoby. Jest skupiony i z zimną krwią dokonuje kolejnych mordów. Nie daje się również zwieść młodym ludziom leżącym na ziemi i udającym martwych. Wie, że tutaj jeszcze nie był, wie że oni żyją, więc po kolei strzela do każdego z nich. Po chwili na ziemi leży już tylko jedenaście nieruchomych ciał, a mężczyzna z okrzykiem: Wszyscy dzisiaj umrzecie, marksiści!, idzie dalej, by zabić kolejne osoby. W rachunku końcowym będzie ich sześćdziesiąt dziewięć. Tak rozpoczyna się książka Asne Seierstad zatytułowana „Jeden z nas. Opowieść o Norwegii”. Wprowadzenie przypomina dobry prolog kryminalny, lecz w przeciwieństwie do fikcji literackiej zdarzenia opisane przez Seierstad faktycznie miały miejsce i rozegrały się dwudziestego drugiego lipca dwa tysiące jedenastego roku na wyspie Utøya w Norwegii.
Autorka, reportażystka i pisarka z bogatym doświadczeniem, podjęła się nakreślenia przyczyn i okoliczności, które towarzyszyły zamachowi owego feralnego lipca. Z niezwykłą drobiazgowością przedstawia szeroki kontekst społeczny, polityczny, instytucjonalny, który zaważył na tym, iż w otwartej i raczej nie konserwatywnej Norwegii doszło do aktu terroryzmu dokonanego przez rodowitego Norwega. Sięga do lat osiemdziesiątych, charakteryzuje ówczesną i obecną scenę polityczną (ze wskazaniem jej przemian), zarysowuje problem uchodźców i imigrantów oraz brak skutecznej polityki wobec nich, a także negatywne nastroje społeczne przeciwko nim skierowane. Punktuje słabe strony norweskiej opieki społecznej, służb, zwłaszcza tego, jak działały w dniu zamachu. Wszelkie policyjne działania okazały się pasmem złych decyzji i nie kompetencji. Od wybuchu w rządowej dzielnicy Oslo policja popełniła masę błędów i gdyby nie powaga sytuacji, ich działania można by było określić jako komediowe, lub co najmniej absurdalne. Kiedy czyta się o momentach (a było ich sporo), w których policja mogła podjąć skuteczne działania zmierzające do schwytania Breivika zanim dostał się na wyspę, nie sposób jest nie czuć oburzenia – tak mało brakowało… „Jeden z nas” jest więc wieloaspektową książką, podejmującą temat ataku na Utøyę w sposób szczegółowy, choć początkowo autorka miała w zamiarze napisanie jedynie artykułu o procesie Breivika, a o czym czytelnik dowie się z ostatniego rozdziału zatytułowanego „Jak powstała ta książka”.
Mimo że autorka wielokrotnie zastrzega, że jej książka nie jest opowieścią o Breiviku, to trzeba przyznać, że to właśnie jemu poświęca najwięcej stron. Stara się przy tym zarysować jak najpełniejszy obraz jego osobowości. Zaczyna od dzieciństwa oraz relacji, jakie panowały między jego rodzicami, a kiedy z życia Andersa zniknął ojciec, skupiła się na więzi Breivika z matką. Przyszły zamachowiec miał trudne dzieciństwo. Tu także autorka wyłuskuje pierwsze błędy w jego wychowaniu oraz niedostateczne starania opieki społecznej. Czy gdyby opieka społeczna bardziej zainteresowała się Breivikiem i umieściła go w rodzinie zastępczej, to do zamachów by nie doszło? Tego się nigdy nie dowiemy, ale to wyraźny znak, że pierwsze zaniechania wystąpiły już w okresie dzieciństwa Breivika. Seierstad dociera do jego znajomych, zapoznaje się ze środowiskami, z którymi wiązał się na różnych etapach życia. Okazuje się, że wzrastał on raczej na gruncie multikulturowości, bo jego pierwsi znajomi to nie rzadko obcokrajowcy. Ale okazuje się również, iż Breivik na każdym etapie swojego życia spotykał się z odrzuceniem. Był ambitny, miał plany, ale zawsze sytuowano go gdzieś na obrzeżach danego środowiska. Czuł się więc nie akceptowany, odrzucany. Szukał więc dalej, czego efektem są wielorakie płaszczyzny jego aktywności. Był graficiarzem, prowadził własne, często nielegalne, biznesy, imał się polityki, ale zawsze ponosił klęskę, jego ambicje, poczucie bycia docenionym, nigdy nie zostały spełnione. Nawet pięcioletni okres gier komputerowych nie dał mu ostatecznie oczekiwanego spełnienia. Wówczas zaczął wertować antyislamskie strony i tak w jego głowie narodził się strategiczny plan walki z islamizacją Norwegii, plan którego pierwszym punktem była masakra na wyspie Utøya.
A o kim w takim razie jest książka w intencji autorki? Rozdziały poświęcone sylwetce Breivika występują naprzemiennie z fragmentami poświęconymi jego ofiarom. To członkowie młodzieżówki Partii Pracy, którzy przebywali na Utøyi na obozie letnim. Seierstad przybliża ich sylwetki zarówno z imienia i nazwiska, jak i ich życiorysy. Są oni swoistym kontrastem dla osobowości Breivika. To pełni ideałów młodzi ludzie, którzy pragnęli działać na rzecz dobra innych. Są wśród nich zarówno rodowici Norwedzy, jak i dzieci uchodźców. Mieli po kilkanaście lat i ich życie dopiero się zaczynało. Zginęli, bo aspołeczna jednostka, wielokrotnie powtarzająca, że działa w obronie chrześcijańskich wartości, uroiła sobie, że są zagrożeniem dla norweskiej kultury, że pochwalając multikulturowość, działają na rzecz islamizacji Norwegii. Tymczasem to właśnie Breivik okazał się największym zagrożeniem dla Norwegii i wykonawcą najbardziej makabrycznego zamachu terrorystycznego w jej najnowszej historii.
„Jeden z nas. Opowieść o Norwegii” jest książką ważną i potrzebną. Jest reportażem pisanym z zacięciem literackim. Ale przede wszystkim jest – jak wskazuje podtytuł – opowieścią o Norwegii, o społeczeństwie, o czynnikach wpływających na rozwój jednostki mogącej być potem dla tego społeczeństwa zagrożeniem. Polecam do czytania i rozmyślania, bo pomimo że podtytuł sugeruje, iż opowieść tyczy się tylko Norwegii, to w obliczu obecnie zachodzących zjawisk kontekst geograficzny może być równie dobrze odbierany jako umowny, bowiem myśli Breivika wypowiadane podczas procesu, w trakcie rozmów z psychiatrami, fragmenty jego dziennika i „dzieła”, uważane jeszcze kilka lat temu za głos człowieka podejrzewanego o brak poczytalności, przewijają się obecnie zupełnie legalnie choćby w Internecie…